Opublikowany przez: ULA 2013-12-11 12:14:15
Dom pełen dzieci to dla Pani normalność, bo pochodzi Pani ze znanej muzykującej rodziny, w której było dziewięcioro rodzeństwa. Które momenty w rodzinnym domu były dla Pani najpiękniejsze?
Dość szybko z domu "wyfrunęłam". Miałam 15 lat, jak wyjechałam do szkoły i tak naprawdę nigdy już na stałe do domu rodzinnego nie wróciłam. Ale do 15 roku życia najpiękniejsze momenty, jakie pamiętam, to oczywiście te, gdy byliśmy wszyscy razem. Ależ wtedy było głośno! Kłóciliśmy się wszyscy, tworzyliśmy różne obozy i koalicje, ale w efekcie to nie miało żadnego znaczenia, bo byliśmy razem. Pamiętam bitwy na śnieżki, na zabawki, budowanie fortu, zjeżdżanie materacem po schodach. Było mnóstwo rzeczy, które robiliśmy razem, a mnie przede wszystkim towarzyszyło poczucie, że nigdy nie jestem sama i gdyby cokolwiek złego się działo, to mogę o tym powiedzieć starszemu bratu czy siostrze a oni natychmiast zadziałają i zapanuje święty spokój (śmiech).
To było ogromne poczucie bezpieczeństwa. Mieszkaliśmy w Stalowej Woli i lubiłam te momenty, kiedy na przerwach mogłam wymykać się ze szkoły do Domu Kultury, który mieścił się po drugiej stronie ulicy, gdzie pracował mój tata. Rano nie było czasu, żeby w domu zjeść śniadanie , albo nie było chleba, bo nikomu nie chciało się wcześniej wstać ,żeby iść do piekarni a to był nasz obowiązek. Trzeba było czekać na obiad w szkole, ale obiad był dopiero o 11, a ja byłam głodna. Biegłam więc do taty i podjadałam mu kanapki. W ten sposób spędzałam przerwy. Uwielbiałam te momenty – tylko ja i tata. Właściwie to jak teraz o tym myślę to chyba trochę specjalnie tych kanapek rano nie robiłam. Tata miał zawsze pyszne i mogłam sobie u niego w pracy posiedzieć w ciszy.
To były czasy! Można było bez problemów wyjść ze szkoły, ale też samemu się do tej szkoły chodziło i wracało, rodzice nie zawozili dzieci. Dzisiaj w ten sposób nikt już chyba dzieci nie wychowuje.
Tak ,to były inne czasy. Od pierwszej klasy sama chodziłam do szkoły, sama chodziłam do szkoły muzycznej, ze skrzypcami szłam przez tory, przez park, przez skrzyżowania ruchliwych ulic. Wracałam po ciemku, kilkakrotnie natykając się na ekshibicjonistów, którzy pokazywali mi swoje wdzięki. Bałam się panicznie, ale nie było innej drogi, tzn. była, ale dużo dłuższa. Nie mieliśmy samochodu i nie było szans, aby rodzice każdego z nas odprowadzali. Musieliśmy sobie radzić i to było naturalne.
Teraz oboje z mężem wychodzimy z założenia, że dzieci muszą być samodzielne. I nasze na szczęście są wyjątkowo samodzielne, z czego się bardzo cieszę. Zosia od połowy pierwszej klasy, za moją zgodą pisemnie złożoną w szkole, chodziła sama. Oczywiście, stałam przy oknie jak wychodziła i jak wracała, a każda minuta, kiedy nie wracała, dłużyła mi się w nieskończoność. Była jednak dobrze do tego przygotowana. Wielokrotnie najpierw chodziliśmy z nią razem, aby poznała drogę, uczulaliśmy na różne niebezpieczeństwa, dzięki czemu ona dziś sama fantastycznie radzi sobie z wieloma problemami.
Co przeniosła Pani ze swojego rodzinnego domu z tych najpiękniejszych momentów dzieciństwa?
Na pewno staram się wpoić dzieciom to, co nam wpajali nasi rodzice. To, że miłość jest najważniejsza i to trzeba w pierwszej kolejności przekazać dzieciom. Dzieci muszą czuć się kochane, akceptowane i wiedzieć, że zawsze mogą liczyć na rodziców. Pewnie, zawsze odczuwałam głód mamy, bo gdy się ma dziewięcioro dzieci, to nie ma możliwości, żeby mama każdemu poświęcała godzinę dziennie. Ale pamiętam, jak odrabiała ze mną lekcje – miałam dwie lewe ręce do malowania – albo mnie przytuliła, albo pocałowała, albo przychodziłam do niej w nocy pod kołderkę. To były dla mnie najpiękniejsze momenty.
Kiedy więc moje dzieci mówią: „Mamuś, potrzebuję się tulić”, a ja akurat jedną ręką mieszam w garnku, drugą trzymam telefon i rozmawiam, myśląc przy tym, że muszę szybko oddać autoryzację, to w pierwszej chwili chcę powiedzieć: „Poczekaj”. Ale za chwilę mówię: „Nie. Niech wszyscy inni poczekają”. Odkładam wszystko i siadam z córką. Niech to będzie pięć czy dziesięć minut, ale bardzo się staram, żeby dziewczynki miały poczucie, że to one są najważniejsze, nawet jeśli nie mam czasu. I one tę świadomość mają.
Córki od początku przygotowywane były do tego, w jakim trybie żyjemy, że czasem tygodniami jesteśmy w domu, a czasem nas cały tydzień nie ma. Zosia jak była mała trochę popłakiwała, ale Antosia, gdy teraz wyjeżdżamy, nie wyjmując paluszka z buzi, tą samą ręką macha „Pa, pa”, jakby nie robiło jej różnicy, czy jesteśmy, czy nas nie ma (śmiech). Nawet kiedy jesteśmy wściekli na dzieci, bo nabroiły, zawsze tłumaczę: „Córeczko, jestem zła na ciebie, ale cię bardzo kocham i zawsze będę kochać. Kocham cię nawet wtedy gdy jestem na ciebie zła, ale teraz najlepiej odejdź bo muszę się uspokoić".
Uczymy je też, że trzeba dbać nie tylko o to, co się dzieje w domu, ale też, żeby uważały na siebie wzajemnie bo są ze sobą związane do końca życia i ważne jest ,żeby wiedziały ,że mogą na siebie liczyć, nie tylko na nas. Przekazujemy podstawowe wartości, które wynieśliśmy z naszych domów ale i takie , które są ważne dla nas. I te małe „zbóje”, jak na nie mówimy, rozumieją więcej, niż możemy sobie wyobrazić. A zatem nie kłamią te książki, które mówią, że z dzieckiem trzeba rozmawiać jak z dorosłym.
Jak wyglądają u państwa święta?
Też głośno (śmiech). Podobnie, jak w moim domu rodzinnym. Dziś moja rodzina rozsiana jest po całej Polsce, a nawet świecie, więc spotykamy się w tak zwanych podgrupach. Najczęściej jednak spędzamy święta z rodziną mojego męża, bo mieszkamy blisko siebie. Wigilię spędzamy razem i każda z nas - mam tu na myśli moją teściową i szwagierki- przygotowuje potrawy wigilijne , które wcześniej rozdzieliłyśmy między sobą.
Pierwszy dzień świąt to pozostałości z wigilijnego stołu oraz kawa i ciasta, a w drugi dzień, co roku ktoś inny organizuje obiad świąteczny. Wtedy najczęściej gotuje nasz szwagier, który jest świetnym kucharzem, rządzi nami, a my jesteśmy „na posyłki” – donosimy, przynosimy. To bardzo rodzinny czas. Córki pomagają przy Wigilii, psocąc (śmiech). Razem pieczemy ciasta i ciasteczka.
Uwielbiam piec. Jestem uzależniona od zapachu ciasta, który rozchodzi się po całym domu. Wspólnie robimy ozdoby choinkowe, z masy solnej, nasza choinka w 80 procentach ubrana jest w te stworzone przez nas dzieła, prócz kilku bombek i cukierków. Ale dla dzieci wtedy najważniejsza rzecz pod słońcem to prezenty pod choinką.
Prezenty też robicie własnoręcznie?
Nie, nie robimy, bo nie wiem, skąd bym miała na to brać czas, a i zdolności manualnych praktycznie nie mam żadnych (śmiech). Poza tym ja uwielbiam dostawać praktyczne prezenty i najlepiej jak sama powiem czego chcę. Nie lubię niespodzianek, bo one z reguły są nietrafione. Zamawiam sobie u męża najczęściej piżamę, bo wciąż jest mi zimno. Mąż decyduje, jak ta piżama ma wyglądać. Za to dziewczynki mają milion wymagań i pomysłów, w zależności od tego, jaka reklama jest w telewizji. Napisały list do Mikołaja, Zosia im pomogła, zrobiłyśmy już zakupy.
Poszła też ze mną do sklepu, bo ja nie wiedziałam, o co chodzi. Wiem, co to kucyk Pony, bo to ulubiona bajka moich córeczek, ale jeśli chodzi o jakieś śpiewająco-skaczące stwory, kiedy na półce w sklepie stoi ich ze dwadzieścia rodzajów, to niestety jestem zagubiona. Na szczęście Zosia doskonale wie. Za to pod choinkę robimy prezenty , które są prawdziwą niespodzianką dla dziewczynek ale wiedzą, że to my je kupujemy. I tak już mają spory problem z tym, że tylu Mikołajów w około ( śmiech).
Partnerem cyklu Znane mamy jest:
Pokaż wszystkie artykuły tego autora
Nie masz konta? Zaloguj się, aby pisać swoje własne artykuły.