Źródło.Odrzucili in vitro. Uciekali ze szpitala przed aborcją. Czekali na dziecko 10 lat. Oto historia Niny i Tadeusza.Tak bardzo pragniesz dziecka, że nagle ono staje się twoim bogiem – mówi Nina Materny. – Przez ten czas zrozumieliśmy, że to Bóg decyduje o życiu i śmierci. Nie można żadnego człowieka stawiać w Jego roli – opowiada. Kolejno poddawali się badaniom, odrzucili in vitro, uciekli ze szpitala przed aborcją. 17 stycznia 2008 r. urodził im się Maciuś. – To była 13.35 – wspomina mama. – Nie, 13.32 – koryguje tata. – Masz rację, stałeś na posterunku – śmieje się żona. Najszczęśliwszy moment ich życia. Za chwilę, kiedy Ninę zszywano, Tadeusz został sam z synkiem w ręku, w kocyku zawiniętym w rożek. – Co zrobię, kiedy się obudzi? – poczuł przerażenie. – Synuś był taki śliczny jak w brzuszku na 10-tygodniowym zdjęciu USG, podobny do taty – zachwyca się mama. Teraz dwuipółletni Maciuś obejmuje ich szyje do zdjęcia i stroi miny. – Kto ty jesteś? – pytają. – Boży podarek – odpowiada po swojemu. Specjalnie wybrali mu to imię, bo znaczy „dar Jahwe”. – Dziecko jest zawsze darem Boga – mówią. Od stypy do wesela Poznali się na stypie ojca przyjaciela Tadka. – Weszłam tam spotkać się z kuzynką i zobaczyłam Tadeusza, to była miłość od pierwszego wejrzenia – mówi Nina. – I tak, i nie, bo mamy różne charaktery, od razu się posprzeczaliśmy – dodaje Tadeusz. Nina – polonistka, roześmiana, pyskata, Tadek – informatyk, stonowany, małomówny. Nie umówili się, ale za tydzień spotkali na ulicy. – Przez przypadek, ale nie ma przypadków, i odtąd się nie rozstawaliśmy – wyjaśnia Nina. Chodzili ze sobą trzy i pół roku. – Jeszcze nie byliśmy wtedy nawróceni. Papież nas nie interesował, mieliśmy swoje poglądy na seks. Liczyły się „fura, komóra, podróże” – taki luźny styl – mówi. Pobrali się w sierpniu 1998 r. W październiku zginął w wypadku samochodowym tata Niny – Jerzy. Mimo że miał trójkę dzieci, chciał adoptować jeszcze jedno. – Może dlatego, że wychował się domu dziecka – przypuszcza Nina. Wtedy pomyślała o własnym maleństwie, które wypełni miejsce po ojcu. Ale nie zachodziła w ciążę. U najlepszego ginekologa w Zabrzu dowiedzieli się, że cierpi na zespół policystycznych jajników. Torbiele mogły być przeszkodą w poczęciu dziecka. Lekarz zalecił leczenie przez „stymulację hormonalną”. Tadeusz musiał poddać się badaniu nasienia. – To było upokarzające, stresujące – pamięta. – W momencie zbliżającej się owulacji żony jeździliśmy na USG, a lekarz zalecał, kiedy mamy współżyć. Czuliśmy się nie jak zakochani – kobieta i mężczyzna, ale maszyny reprodukcyjne działające na zawołanie, wyzute z uczuć. Związek nam się rozpadał. Ciąża przez 10 lat Ninę bolało, kiedy na spotkaniach rodzinnych bliscy komentowali ich brak potomstwa: „Jacy wygodni, najpierw chcą się w życiu urządzić”. A ona liczyła dni, kiedy pójdzie do poradni na kolejne USG i usłyszy radosną nowinę. – Ale pęcherzyk pękał i dziecka jak nie było, tak nie było. Poczuła się gorsza, kiedy okazało się, że jej młodsza siostra spodziewa się dziecka. Nie mogła znieść widoku ciężarnych czekających w kolejce ani matek z małymi dziećmi na ulicy. Cały świat się cieszył, a ona nie. Poddała się bolesnemu badaniu drożności jajowodów i laparoskopowemu oczyszczaniu jajników z cyst. – Teraz widzę, że dziecko traktowałam jak swoją zabawkę. Przestał się liczyć mąż, nasze relacje, tylko chęć posiadania kogoś dla siebie – mówi Nina. Kolejno lekarze proponowali im sztuczną inseminację, in vitro. – Odrzuciliśmy je, bo to niezgodne z naszą moralnością. Ludzie podnoszą lament, że ktoś w upały zostawił psa w samochodzie, a podczas zabiegu in vitro tyle maleństw zostaje zamrożonych w probówkach – zaznacza Tadeusz. Do lekarzy i na badania chodzili prywatnie. – Całe nasze życie było podporządkowane leczeniu. Nagle uświadomiliśmy sobie, że wydaliśmy na nie masę pieniędzy. Za te pieniądze można było uratować jakiegoś malucha – podkreśla Nina. W 2006 r. poszli na 9-miesięczny kurs do ośrodka adopcyjnego w Katowicach. – Przeszliśmy przez wszystkie procedury, nasi koledzy z kursu odbierali dzieci, a z nas uszło powietrze – wspomina Tadeusz. Zrezygnowali. W tym samym roku jak wyrok zabrzmiała diagnoza życzliwej doktor, która przyjmowała ich za darmo: „Stwierdza się brak owulacji”. 18-milimetrowy syn Wtedy Nina wzięła w szkole roczny urlop. – Sama nie mogłam mieć dzieci, a obce w gimnazjum nazywały mnie mamą. To mnie przerosło – wspomina. W domu zaczęła przezywać kryzys. – Wszystko straciło sens, poczułam się bezwartościowa, wpadłam w depresję – wylicza. W maju 2007 r. mąż się uparł, że zabierze ją w góry. – Przemogłam się i postanowiłam, że przestanę być egoistką, zapomnę o sobie i zrobię coś dla niego – pamięta. – W Rytrze ciągle płakałam, ale ostatecznie zdecydowałam się na romantyczny wieczór. Na nic nie czekałam, przecież nie mogliśmy mieć dzieci. W drodze powrotnej do Zabrza zajrzeli do sióstr służebniczek w Krakowie, do cioci Tadeusza. Modliła się o dar macierzyństwa dla Niny. – Dziecko wam się przyda – powiedziała. Po powrocie bardziej z przyzwyczajenia Nina zrobiła test ciążowy. – Miliony razy czekałam pięć minut na te dwie kreski i nigdy ich nie było – opowiada. A tu nagle je zobaczyła. Prawie szalała z radości. Diagnozę potwierdziła pani ginekolog. Ale dalej nie było łatwo. – Kilka dni później zaczęły się plamienia, wylądowałam w szpitalu z rozpoznaniem zagrażającego poronienia – przypomina sobie niełatwe chwile. Lekarz podczas badania USG stwierdził, że to 6-tygodniowa martwa ciąża, nie słychać serca płodu i zaproponował aborcję. Ale wtedy przyjechał Tadeusz i zabrał ją do domu. – Pomyślałem, że to my jesteśmy rodzicami tego żywego czy martwego dziecka i sami o nim zdecydujemy. Według mnie to nie był szósty, ale czwarty tydzień. Zbyt wiele małżeństw decyduje się na zabicie dziecka po takim rozpoznaniu – mówi Tadeusz. Nawet nie wychodzili, ale uciekali ze szpitala. – Byłeś jak św. Józef, który nas ocalił – wspomina Nina. Lekarz nie dał im nawet leku na podtrzymanie ciąży. – Leżałam w domu wystraszona, spodziewając się krwotoku. Ale przyszły nudności, a badanie hormonu ciążowego wyszło pozytywnie – dodaje kobieta. 12 czerwca podczas ultrasonografii po raz pierwszy zobaczyli 18-milimetrowego synka. To pierwsze zdjęcie Maciusia Nina wkleiła do rodzinnego albumu z podpisem: „Mamy naszą małą fasolkę”. – Na kolejnym machał już do nas rączkami i nóżkami – wzrusza się. To wtedy zaczęła pisać do niego kartki: „Kochane, drogie dzieciątko, czekamy na spotkanie z tobą oko w oko”. Maciuś ma dziś duże, mądre oczka. Warto było na niego czekać.