On- mój J. J. i Ja- A.A....czyli nasza codziennośćKategorie: Rodzicielstwo Liczba wpisów: 294, liczba wizyt: 531645 |
Nadesłane przez: anetaab 20-09-2011 22:55
O mama mija co to był za wieczór.
Tata dostał od kolegi (ze swojego fajowego łyżwiarskiego stowarzyszenia) wiadro malinek.
Ucieszyło mnie to oczywiście niezmiernie, że me dziecię będzie miało zdrowy soczek z pewnego źródła z mnóstwem witaminek...zima idzie, będzie jak znalazł.
No i tu padło pytanie, jak my ten soczek zrobimy, bo moja mamcia nie lubi się w takie rzeczy bawić, kiedyś jak byłam mała to i owszem, nawet pamiętam tą magiczną maszynę - sokownik i produkcję soków która się wówczas odbywała w naszej kuchni. Ale te czasy mineły bezpowrotnie, a maszynę amba wcięła.
Zadzwoniłam do Pani Stasi - mojej idolki w kuchennych - gotowaniowych- pieczeniowych- przetworowych sprawach.
Pomoże. :) No to super, jak położę Jakuba spać to zostanie z mamcią a ja z tymi malinami polecę do Stasi.
Ok ! Ok! Fajnie ! Fajnie!
Ale hola, hola, przecież nie mamy słoików. Czyli trzeba kupić cukier i słoiki. Ok, podołam.
Jakub zjadł kszkę, wykąpałam Go, utuliłam, a On mimo iż już zmęczony wcale nie zamierza spać...
W tym momencie zaczęło się robić pod górkę.
Raz na rączki, drugi, trzeci... jakoś zasnął mały Bąbelek. Uff, bo zaczeło się robić poźno.
Z wiaderkiem malinek wsiadlam w moją magiczną czerwoną strzałę i pomknęłam do Intermarche po słoiczki- w promocji zresztą- 4,49 sztuk 6- 0,3l. Zakupiłam 3 zgrzeweczki + 3 kg cukru, zapłaciłam i zadowolona udałam się do samochodu.
Wyszłam ze sklepu a moim oczom ukazała się moja piekna corsantka na włączonych światłach.
Załamka- doskonale wiedziałam co to znaczy, mam już tak słaby akumulator, że nawet kilka minut na światłach i nici z dalszej jazdy.
Niestety nie pomyiłam się - kilkakrotne próby ożywienia nie przyniosły pożądanych efektów.
Zadzwonię więc do taty niech przyjedzie z kabelkami. Nie no nie zadzwonię , bo tata na lodowisku a telefon w domu. Ekstra!
Więc co dalej? Tuż obok mieszka znajoma, zadzwonię może ma kable i mi pomoże.
Po pierwszej nieudanej próbie rozładował mi się telefon.
Było mi coraz weselej jak się zapewne nie trudno domyślić.
Wzięłam więc wiaderko z malinami, cukier na plecy :) i pomkłam z tym do Stasi.
Z tamtąd zadzwoniłam do mamy, żeby tata po rolkach mnie odebrał i żebyśmy pojechali ożywić moje autko.
No i tak właśnie się stało.
Corsantka cała i zdrowa stoi i czeka na ładowanie do rana.
Malinki puszczają soki.
A soiki zaniosę jutro.
No i jak by mi tak jeszcze brakowało adrenalinki, to zaczyna boleć mnie gardło. Ot taki wesoły wieczorek.